sobota, 30 marca 2013

Wesołych Świąt!

Cześć!

Korzystając z przerwy w przedświątecznych przygotowaniach chciałabym Wam złożyć najserdeczniejsze życzenia wszystkiego najlepszego! Żeby te kilka dni upłynęło w miłej, ciepłej i pełnej radości atmosferze, żeby stół uginał się pod naporem świątecznych smakołyków i żeby nie zabrakło przy nim przede wszystkim uśmiechu :D I tak po cichu życzę Wam (i sobie), aby przyszła w końcu do nas wiosna radosna!
 
Wesołego jajka i zająca!
Ewa

czwartek, 28 marca 2013

Ach te piaski i pastele...

Dzisiaj wpadam z krótką notką z zapowiedziami.

Pierwsza z nich to wiosenna kolekcja lakierów Inglota :) Do wyboru mamy 10 nowych odcieni w radosnych kolorach, gdybym mogła przygarnęłabym najchętniej wszystkie, a zwłaszcza fiolety :D

źródło: fanpage Inglota na www.facebook.com
Moje typy 386-388 i 381. Jakie są Wasze?
Druga zapowiedź dotyczy tego co w najbliższym czasie znajdzie się na moich pazurkach i niewątpliwie trafi na zacne strony tegoż bloga :) Skuszona tym i tym postem pat18s odwiedziłam www.mintishop.pl i czym prędzej zakupiłam dwa piaskowce od Barry M. Zgadniecie, które kolory wybrałam?

Tak więc można z całą pewnością stwierdzić, że piaski i pastele zawładnęły moją wyobraźnią :)

Pozdrawiam,
E.

środa, 27 marca 2013

Hit z pudełka - Jelly Pong Pong

Jak już pisałam zakończyłam przygodę z Glossboxem, po 3 miesięcznej subskrypcji zostały mi dwa kartonowe pudełka (ładne i przydatne), miłe i złe chwile z testowanymi kosmetykami i dwa cuda, bez których już nie mogę się obejść w codziennym makijażu. Moje Drogie poznajcie jeden z nich - błyszczyk w kredce Jelly Pong Pong (swoją drogą świetna nazwa), czyli siostrę bliźniaczkę Chubby Stick od Clinique.

Otrzymałam kredkę w kolorze czerwonym, mogłam trafić na różową wersję, ale cieszę się, że to właśnie czerwień trafiła w moje ręce, nie wszystkie róże do mnie pasują, a szkoda byłoby oddać tak fajny produkt.

Jelly Pong Pong wygląda jak przerośnięta kredka świecowa :) To fajny gadżet, który jednocześnie zapewnia komfortową aplikację kosmetyku na nasze usta. Sztyft wysuwany jest za pomocą srebrnej końcówki, która obraca się płynnie i się nie zacina. Sztyft jest dość miękki, gładko sunie po wargach, aplikując cienką warstwę błyszczyka. I to mi się podoba, efekt można stopniować, od delikatnego "kisielowego" efektu, po mocny, nasycony kolor, możemy usta obrysować bardzo wyraźnie, jak przy pomocy konturówki, lub rozetrzeć i wklepać kolor, aby uzyskać efekt przygryzionych ust. Jeden kosmetyk, a ile możliwości :)




Oczywiście Jelly Pong Pong nie jest wolna od wad (niestety), mimo że ma to być produkt nawilżający, to jednak zdarza się jej podkreślać suche skórki. Spróbowałam nałożyć ją na cienką warstwę szminki ochronnej, na początku wszystko było ok, jednak po jakimś czasie starła się bardzo nierówno i wyglądało to nieestetycznie. Nałożona bezpośrednio na usta kredka trzyma się świetnie, wytrzymuje  nawet jedzenie i picie i ściera się równomiernie.

Kolor to soczysta, lśniąca czerwień z ciepłymi, pomarańczowymi tonami, bardza energetyczna i zaskakująco dobrze współgrająca z moim bladym licem, efekt przedstawiam poniżej :)


PS. To mój "ustowy" debiut, przygotowując tę notkę usuwałam to zdjęcie chyba z 15 razy, czuję się naprawdę głupio umieszczając je w sieci, jestem naprawdę zawstydzona... Wiem, że taka uroda bloga, w końcu ciężko pokazać kolor jedną kreską na dłoni, dlatego ostatecznie zdecydowałam się dodać zdjęcie, ale policzki mi płoną! No wiecie, ja już tak mam :)

Zgodnie z ulotką z Glossyboxa cena za 2,5 g Jelly Pong Pong to 60 zł. To taniej niż Chuby Stick od Clinique i mniej więcej tyle samo co kredki Revlona, jednak jak dla mnie to cena trochę wygórowana. Owszem to bardzo dobry produkt, jednak wg mnie cena nie powinna przekraczać maksymalnie 40 zł. Być może dlatego żadna kredka jeszcze nie trafiła w moje ręce, tym bardziej cieszę się, że przywędrowała w pudełku, gdyby takich hitów było więcej, bez wahania przedłużyłabym subskrypcję Glossyboxa na następne pół roku :)

A Wy co sądzicie o takiej formie szminki/błyszczyka? Lubicie czy preferujecie klasyczne rozwiązania?

poniedziałek, 25 marca 2013

Świeżo malowane poniedziałki - Zoya Pixie Dust - Godiva

Dziś powracam z lakierowym postem i pozostaję w temacie piaskowego wykończenia. Przed Wami drugi posiadany przeze mnie piaskowy lakier - Zoya Pixie Dust w kol. Godiva. Podobnie jak prezentowany dwa tygodnie temu niebieski NYX, w kwestiach użytkowych lakier jest bez zarzutu, dobrze się nakłada i szybko wysycha. A tak wygląda na pazurkach:






Jeśli miałabym wybierać pomiędzy NYX a Godivą to na dzień dzisiejszy wygrywa zdecydowanie ta druga :) Chyba dlatego, że przypomina mi kolorem piasek na plaży co z kolei uruchamia moją wyobraźnię i od razu widzę siebie na tropikalnej plaży, we wścieklekolorowym kostiumie kąpielowym, w słomkowy kapeluszu i z drinkiem w skorupce kokosa w ręku. Ach, marzenia...

Ale kończąc te fantastyczne wizje, jak Wam się podoba Godiva?

PS. Jeżeli jesteście zainteresowane piaskowymi Zoykami z letniej kolekcji to mam informację, że nowe odcienie pojawią się w Polsce już w maju :)

niedziela, 24 marca 2013

Słodka pielęgnacja z serią Joanna Naturia Body

Muszę Wam się przyznać do mojej małej słabości, uwielbiam kosmetyki, które pachną tak apetycznie, że mam ochotę je zjeść :) Taka właśnie jest seria Joanna Naturia Body, pachnie i wygląda słodko i apetycznie. W jej skład wchodzą olejek do kąpieli i pod prysznic oraz masło do ciała w trzech wariatach zapachowych: wanilia ze śmietanką, truskawka ze śmietanką i kawa ze śmietanką. Olejków używam nieprzerwanie już od ponad roku, są bardzo wydajne, świetnie się pienią i obłędnie pachną: wersja waniliowa urzeka śmietankowo-maślano-waniliowym aromatem budyniu, wersja truskawkowa przywodzi mi na myśl słodziutki koktajl ze świeżych truskawek, a używając wersji kawowej mam wrażenie jakbym myła się najprawdziwszym caffe latte :) Mimo, że olejki nie powalają składem, to całkiem przyjemnie nawilżają i lekko wygładzają skórę, pozostawiając ją jednocześnie delikatnie otuloną zapachem. Do tego opakowania świetnie wyglądają na półce w łazience: jak koktajle z bitą śmietaną na wierzchu :)


Przed użyciem, olejkiem należy potrząsnąć, aż obie warstwy połączą się w jedną mleczną konsystencję. Różnica w poziomie warstwy śmietankowej wynika z faktu, że używam teraz waniliowej wersji i właśnie wraca do swojego poziomu po kąpilei :)

Dla zainteresowanych przedstawiam skład:


A dla całkowitego zanurzenia się w tej waniliowej rozkoszy używam również masła do ciała z tej samej gamy zapachowej. Masełko ma bardzo przyjemną śmietankową konsystencję, ładnie się rozprowadza i świetnie wchłania, pozostawiając skórę nawilżoną, miekką i uspokojoną. Nie zostawia tłustego filmu.






Pomimo, że kosmetyki zawierają w swoim składzie parafinę nie szkodzą mojej skórze i bardzo je lubię, na pewno będę używać jeszcze długo.

Dodatkowym atutem serii jest jej dostępność i cena, zarówno olejki jak i masła do ciała kosztują nie więcej niż 10 zł.

A Wy stosowałyście coś z tej serii? Lubicie kosmetyki o tego typu zapachach?

czwartek, 21 marca 2013

Pożegnanie z Glossybox - marcowe pudełko + podsumowanie 3-miesięcznej subskrypcji

Dzisiaj zostawiam za sobą tagi i wiosenne dodatki i wracam do kosmetyków dzięki marcowej edycji Glossyboxa. To moje ostatnie pudełko z trzymiesięcznej subskrypcji i mogę z całą mocą stwierdzić, że na chwilę obecną więcej nie będzie. Co prawda marcowe pudło, a raczej kosmetyczka, było najlepszym z całej trójki, jednak nie na tyle abym zapragnęła otrzymać kolejne.


Zacznę jednak od prezentacji marcowej edycji. Tym razem zamiast standardowego pudełka otrzymałam podróżną kosmetyczkę, czarną, ortalionową, z logo Glossyboxa - kosmetyczka jak dla mnie jest po prostu brzydka i niepraktyczna, ot taki bezkształtny worek, gdybym mogła wybierać wolałabym otrzymać pudełko, które jest świetne do przechowywania różnych szpargałów i lakierów do paznokci :)

Na szczęście z zawartością jest już lepiej, w zestawie znalazły się dwa pełnowymiarowe produkty:
- Jelly Pong Pong - błyszczyk w kredce (bliźniak kredek Clinique),
- masełko do ciała Satsuma z The Body Shop,
i trzy miniatury:
- płyn miceralny Lierac,
- preparat odbudowujący włosy Dream Repair Artego,
- dermonaprawczy krem Clarena,
oraz 2 kupony rabatowe:
- do The Body Shop na zakup 5 żeli pod prysznic o pojemności 250 ml w cenie 3,
- do Answear.com przy zakupach opiewających na jakże skromną kwotę 300 zł (serdecznie za takie rabaty dziękuję).
Na osłodę książeczka-przewodnik po najpopularniejszych miastach świata z informacjami o miejscach, które warto odwiedzić i jak się domyślacie nie chodzi o główne zabytki, a o najlepsze perfumerie :) Książeczka wdzięczna, ale na takie cuda chyba jestem już za stara :)




Z kosmetyków jestem naprawdę zadowolona, jak wiadomo masełek do ciała TBS nigdy za wiele, to samo tyczy się miceli, kremów do twarzy dzięki Glossybox starczy mi przynajmniej na najbliższe pół roku, a kredka do ust Jelly Pong Pong podbiła moje serce i nazwą i ... w ogóle jest świetna i w związku z tym zasługuje na swój własny post :)

Teraz przyszedł czas na podsumowanie. Styczniowe i lutowe pudełka możecie obejrzeć tu i tu. Żeby nie było, bardzo się cieszę z tego, że przez trzy miesiące mogłam cieszyć się niespodziankami od Glossybox. Jednak mimo wszystko czuję niedosyt i rozczarowanie. Nawet sama nie wiem dlaczego, może miałam zbyt duże oczekiwania? Marzyłam o otrzymaniu produktów takich firm jak NYX, Clinique, Nail Inc., czy chociaż Pat&Rub, niestety nic z tych marek do mnie nie trafiło (tzn. trafiło, jak poszłam do sklepu u kupiłam sama :D). Do tego większość produktów trudno nazwać luksusowymi, a przecież takim właśnie hasłem posługuje się GB, i żeby chociaż kosmetyki okazały się przyjemnymi produktami, ale nie. O swoich doświadczeniach z balsamem i żelem Bluemarine Innamorata nie chce nawet wspominać, do tej pory moja skóra dosłownie się sypie, to samo było z szamponem z profesjonalnej linii Shwarzkopfa (dziękuję za taki profesjonalizm). Fajnie, że w lutowym pudle znalazł się lakier L'Oreala, szkoda, że w kolorze, który już miałam, poleciał już do babci, która jest z niego bardzo zadowolona, to samo produkty do włosów, wszystkie poleciały w świat do nowej właścicielki. Ale trafiły również do mnie dwa po prostu świetne produkty, których w życiu bym nie poznała, gdyby nie GB, są to wspomniana kredka do ust Jelly Pong Pong i róż do policzków Kryolan dla Glossybox, o którym więcej dowiecie się tutaj.

Na razie rozstanę się z Glossyboxem, ale nie mówię, że na zawsze, będę obserwować kolejne edycje i może kiedyś jeszcze się pokuszę na pudełka z niespodzianką :)

A Wy co sądzicie o Glossyboxie?

wtorek, 19 marca 2013

Liebster Blog Award, czyli mój pierwszy Tag


Stało się, nadszedł czas na mój pierwszy Tag :)

Do zabawy zostałam nominowana przez Kreskę, za co serdecznie dziękuję. Zasady są proste: odpowiadam na 11 pytań, wymyślam swoje 11 pytań i nominuję do zabawy kolejne blogi, ale tylko takie, których liczba obserwatorów nie przekracza 200.

To zaczynamy:

1. Szybki prysznic czy długa kąpiel?
Szybki prysznic, chociaż czasem marzy mi się relaksująca kąpiel z mnóstwem piany, otulającym zapachem świec zapachowych i lampką różowego wina w dłoni :)

2. Czekolada mleczna czy gorzka?
Oczywićie mleczna, najsmaczniejsze to Marabou i Toblerone. Mmmm...

3. Szalone imprezy czy leniuchowanie w domu?
Zdecydowanie leniuchowanie w domu, pod kocykiem, z dobrą książką lub fajną gazetą, z ulubioną muzyką.

4. Szminka czy błyszczyk?
Kiedyś błyszczyk, teraz szminka :)

5. Poranki czy wieczory?
Hmmm, chyba wieczory.

6. Elfy, wampiry czy czarodzieje? a może coś zupełnie innego?:)
Wszystko, w dowolnej kombinacji z nutką sensacji i czarnego humoru.

7. Czipsy czy ciasteczka owsiane?
Ciasteczka owsiane, a na chandrę te oblane czekoladą :D

8. Sukienka czy spódnica?
I sukienka i spódnica, oby długie i powłóczyste.

9. Filmy czy seriale?
Bez znaczenia jeżeli wciągają bez reszty.

10. Deser czy danie główne?
Oczywiście deser.

11. Kawa czy herbata?
Herbata, najlepiej zielona z opuncją figową i maliną.

Moja "magiczna jedenastka":
1. Zapach/y mojego dzieciństwa to:
2. Gdybyś miała wehikuł czasu cofnęłabyś się w czasie czy przeniosła w przyszłość?
3. James Bond czy Jason Bourne?
4. Wakacje w tropikach czy szalone zwiedzanie?
5. Czerwona szminka/lakier do paznokci czy wszystko w kolorze nude?
6. Gdybyś mogła mieć sesję okłądkową, na okładce jakiego magazynu o modzie chciałabyś się znaleźć?
7. Złoto czy srebro?
8. Twoja ulubiona torba to torebka-worek czy fikuśna kopertówka?
9. Czy oglądasz programy typu "talent show", dlaczego tak/nie?
10. Kosmetyk, bez którego nie wyobrażasz sobie codziennego makijażu/pielęgnacji.
11. Twoje największe kosmetyczne szaleństwo.

Do zabawy nominuję następujące blogi:

ale do zabawy zapraszam Was wszystkie :)

poniedziałek, 18 marca 2013

Zaklinając wiosnę...

Na wstępie przepraszam za brak postu z cyklu "Świeżo malowane poniedziałki" i obiecanych swatchy piaskowej Zoyki w kol. Godiva. Niestety moje paznokcie odmówiły jakiejkolwiek współpracy, postanowiły połamać i rozdwoić się wszystkie naraz. Musiałam się z nimi rozprawić raz a porządnie i niestety ogryzki, które zostały po moich paznokciach nie nadają się do pokazania szerokiej publiczności, żaden lakier, nawet ten najpiękniejszy na świecie, na tak małej powierzchni nie prezentuje się ładnie, więc dałam im (i sobie) wolne. Te z Was, które czekały na Godivę najmocniej przepraszam.

A ponieważ chciałam przywitać tydzień nowym postem, postanowiłam podzielić się z Wami akcesoriami, którymi chcę przywołać wiosnę :) Niestety ta nie chce przyjść, za oknem wciąż dominuje kolor biały, a temperatura niestety wciąż jest poniżej zera. Na całe szczęście słońce poczyna sobie coraz śmielej i z dnia na dzień coraz go więcej na niebie (nawet do pracy wstaje z większą ochotą) :D

Wiosenne dodatki zbieram już od kilku tygodni, moja szafa i tak jest pełna kolorów, ale nic tak nie poprawia humoru jak nowy gadżet na nowy sezon w słodkich, cukierkowych kolorach.

Zegarki S.T.A.M.P.S. - oba modele są tak urocze, że nie umiem wybrać, który podoba mi się bardziej.




Kolczyki - plastikowe "miętówki", trochę kiczowate, ale kolor miętowy jest jednym z moich ulubionych, więc prędzej czy później musiały trafić w moje ręce, niestety sztyfty są z niklu, na który mam uczulenie, ale ponieważ kolczyki są lekkie, nie mam większych problemów z ich noszeniem. Druga para to mój zdecydowany faworyt, kolczyki wyglądają na bardzo ciężkie, jednak w rzeczywistości są lekkie jak piórko, ponieważ koraliki i tasiemki zostały naszyte na filc.W uszach wyglądają fenomenalnie :)




I na koniec, czym byłaby wiosna bez kolorowych szali? Wiem jedno, na pewno byłaby smutna, dlatego zaopatrzyłam się w multikolorowe, bawełniane kominy :) Uwielbiam kominy za to, że robię dwa ruchy i mam elegancko "omotaną" szyję.


Tylko w tym miejscu nasuwa się pytanie: kiedy ja to wszystko założę?

Pozdrawiam serdecznie,
E :)

PS. Wiecie, że to już 50 post? Kiedy ten czas zleciał? Teraz przede mną pierwsza setka :D

piątek, 15 marca 2013

Kolorowy zawrót głowy - kolekcja Inglot Color Play Lipstick + pędzelek nr 12S

Za oknem zimno, szaro, wstrętnie po prostu. Na szczęście drogeryjne półki uginają się od wiosennych nowości cieszących oko :) Wiosna zawitała też do salonów Inglota. Od początku marca dostępna jest nowa kolekcja szminek Freedom System Color Play. I jest to kolekcja naprawdę pełna kolorów, do wyboru mamy szminki we wszystkich kolorach tęczy: różowe, fioletowe, zielone, żółte. Dla mnie bomba :) Ok, może usta w kolorze żółtym czy zielonym nie sprawdzą się na ulicy, ale do sesji zdjęciowych będą idealne. Przyznam Wam się też w sekrecie, że w pierwszej chwili myślałam, że jest to kolekcja cieni do powiek :D

źródło: fanpage Inglota na portalu www.facebook.com
Obiecałam sobie, że przy najbliższej wizycie w Inglocie obejrzę sobie te kolorowe cuda. Jak powiedziałam, tak zrobiłam i jak się domyślacie na oglądaniu się nie skończyło :) Wyszłam z salonu bogatsza o trzy nowe szminki i pędzelek. Przygarnęłam 3 kolory: 96, 97 i 98, czyli nie zaszalałam, ale z drugiej strony gdybym pojawiła się w pracy z intensywną żółcią na ustach podejrzewam, że wzbudziłabym niezdrowe zainteresowanie, żeby nie powiedzieć sensację :) Do wkładów (każdy za 12 zł) dokupiłam potrójną kasetkę oraz pędzelek do nakładania szminki nr 12S.


Kolory szminek są po prostu obłędne! Żywe, bardzo intensywne i świetnie napigmentowane. Idzie wiosna, a ja mam postanowienie, żeby ożywić swój makijaż, dodać mu koloru i odrobiny szaleństwa (oczywiście w ramach rozsądku) i jestem pewna, że te szminki mi w tym pomogą. Najbardziej podobają m się te z nr 96 (jasna, cukierkowa fuksja) i nr 97 (ciepły, koralowy pomarańcz), nr 98 jest nieco ciemniejsza niż nr 96 i ma w sobie domieszkę fioletu, mam pewne obawy co do tego, czy będzie mi w niej dobrze, ale zobaczymy, wiosna przed nami, mam jeszcze chwilę na jej oswojenie.




na wszystkich zdjęciach od prawej: nr 96, nr 97, nr 98
  
Dodatkowo do szminek dokupiłam pędzelek do ich nakładania, żeby nie dłubać palcem we wkładach. Poza tym, przy tak intensywnych kolorach ważne jest żeby kolor był nałożony precyzyjnie, a przy nakładaniu szminki palcem raczej trudno mówić o precyzji :)
Pędzelek okazał się zakupem trafionym w 100%, jest mały, gęsty, miękki i faktycznie bardzo precyzyjny. Do tego dzięki sprytnie zamaskowanej skuwce, z długiego pędzelka robi nam się małe metalowe cacko, które bez problemu możemy schować w torebce i mieć zawsze przy sobie.



Z zakupów jestem naprawdę bardzo zadowolona :)

Co myślicie o nowej kolekcji inglotowych szminek? Skusiłybyście się np. na zieloną szminkę?


środa, 13 marca 2013

NYX - I dream of Barbados

Dużo czytałam o amerykańskiej marce NYX i nie ukrywam, że ostrzyłam sobie ząbki na jej produkty. Ponadto, kiedy zamawiałam trzymiesięczną subskrypcję Glossyboxa nieśmiało liczyłam na kosmetyki tej firmy, jak na razie moje życzenie nie zostało spełnione :( Ale nie ma tego złego, wzięłam sprawy w swoje ręce i wybrałam się do pierwszego firmowego salonu NYX'a w Polsce, który od połowy grudnia ubiegłego roku działa w warszawskim centrum handlowym Blue City (dla miłośniczek NYX'a z innych miast istnieje możliwość zakupu wymarzonych kosmetyków przez internet).

Salon jest niewielki, ale jest w nim wszystko to, co miłośniczki makijażu kochają najbardziej: ogromny wybór szminek, błyszczyków, cieni do powiek, róży do policzków (prasowane, w kremie, w sztyfcie), pudrów, lakierów do paznokci etc. Dostałam istnego oczopląsu, wszystkiego chciałam dotknąć, pomacać i najchętniej wyjść z połową asortymentu :D Wystrój jest czarno-biały, minimalistyczny, elegancki, bardzo mi się podoba i kojarzy mi się z salonami naszego Inglota. Na pewno zajrzę tam jeszcze nie raz, zwłaszcza, że pierwszy, co prawda dość skromny, zakup okazał się strzałem w dziesiątkę.

Co wybrałam z bogatej oferty firmy? Paletkę pięciu cieni do powiek o wdzięcznej nazwie I dream of Barbados. Składają się na nią cienie w odcieniach szarości, różu i fioletu. Takiego połączenia jeszcze nie miałam, a że od dłuższego czasu chodził za mną makijaż właśnie w takich kolorach to nie zastanawiałam się długo. I wiecie co? To chyba jedne z najlepszych cieni jakie kiedykolwiek przeszły przez moje ręce. Ale zacznę od początku.

Opakowanie: paletka zapakowana jest w czarny kartonik z białymi napisami, z tyłu znajdują się na nim numer oraz nazwa kosmetyku a także jego skład i miejsce produkcji. Po otwarciu pudełeczka znajdziemy w nim czarną, błyszczącą, solidną, plastikową kasetkę z logo marki, nazwą produktu i palmą, taką samą jak na kartoniku (cienie pochodzą z kolekcji The Carribean).




Po otwarciu kasetki naszym oczom ukazuje się pięć, całkiem sporych, okrągłych cieni, dwa aplikatory i lusterko na pokrywie. Całość zamyka się głośnym kliknięciem, więc kasetka nie powinna nam się przypadkowo otworzyć.  Nie wiem jak Wam, ale mnie ta paletka kojarzy się trochę z tymi z IsaDory.









Cienie okazały się po prostu świetne. Są dobrze napigmentowane, miękkie, bardzo dobrze nabiera się je na pędzel, w ogóle się nie osypują i świetnie blendują. Mają połyskujące wykończenie, ładnie rozświetlające spojrzenie i trwają na powiece cały dzień, nie blakną, jednak zaznaczam, że tak jak wszystkie inne cienie, nakładam je na bazę i są na niej po prostu nie do zdarcia. Na ten moment stały się moim numerem jeden razem z cieniami z Pupy. Makijaż nimi to czysta przyjemność.

Moje ulubione odcienie z palety to pierwszy, środkowy i ostatni, najciemniejszego używam na linię rzęs a przedostaniego, jasnoszarego cienia do rozświetlenia wewnętrznego kącika. Można nimi uzyskać zarówno delikatny makijaż na dzień jak i intensywny makijaż wieczorowy.

Największa niespodzianka? Cena! Za ten świetny jakościowo produkt zapłaciłam ... (uwaga, uwaga!) ... 29,90 PLN! Prawie się przewróciłam z wrażenia przy kasie. Dla porównania, cienie IsaDory zamknięte w niemalże identycznej kasetce kosztują prawie trzy razy tyle, a jakościowo są porównywalne, chociaż osobiście skłaniałabym się właśnie ku NYX'owi. Dla mnie to dodatkowy atut tego produktu.

Na chwilę obecną mam chrapkę jeszcze na dwa produkty od NYX: róż w kremie i zieloną bazę pod makijaż :) Czytałam też, że mają rewelacyjne szminki.

NYX... znacie, lubicie, używacie? Co polecacie do wypróbowania?