wtorek, 25 lutego 2014

Powrót do przeszłości i spełnione marzenie

Hej!

Na wstępie, zanim zacznę, chciałabym serdecznie podziękować Fabrycznej, za umieszczenie mojego bloga na liście jej blogowych ulubieńców :) Dziękuję Ci Kochana, nawet nie wiesz jak mi humor poprawiłaś, jak mi się ciepło na serduchu zrobiło i jak bardzo się cieszę:) Moc uścisków :*

Przepraszam Was też za zastój na blogu, ale chwilowo praca wymaga ode mnie poświęcenia jej więcej czasu i uwagi i nie starcza mi już doby na mojego i wasze blogaski. Mam nadzieję, że ta burza niedługo się skończy i będę mogła w pełni powrócić do blogosfery :)

Niemniej jednak mam zamiar dzisiaj popełnić posta, posta wyjątkowego, posta długiego, takiego, którego jeszcze na Tęczowej Banieczce nie było, będzie trochę wspomnień, jeszcze więcej ekscytacji a wszystko to przyprawione lekką nutką nostalgii. Zabiorę Was dzisiaj w sentymentalną podróż w czasie, która zaczyna się w połowie lat 90-tych ubiegłego wieku. Gotowi? To zaczynamy :)

Jest rok 1996, mam 11 lat i pomału zaczynam odkrywać co to muzyka, zaczynam mieć swoich pierwszych idoli. Połowa lat 90-tych to czas popu i gazetek typu Bravo i Popcorn, obfitujących w wątpliwej jakości artykuły o ówczesnych gwiazdach estrady, ale kto na to wtedy zwracał uwagę? Liczyły się zdjęcia i plakaty, a każde pojawienie się kolejnego numeru w kiosku powodowało rumieńce na mej dziecięcej buzi. Nagle na firmamencie gwiazd pojawia się ONI - pięciu ślicznych chłopaczków, pięknie wystylizowanych (zgodnie z ówczesną modą), ładnie śpiewających i jeszcze lepiej tańczących (ale nie z gwiazdami) - Panie i Panowie na scenę wkracza boysband, który przez najbliższe lata zdominuje listy przebojów - oto Backstreet Boys! Moje dziewczęce serduszko wybucha szaloną miłością, sypie się lawina plakatów i artykułów wycinanych ze wszystkich gazet dostępnych na rynku, kasety zajmują honorowe miejsce na półce i z namaszczeniem są odsłuchiwane na walkmanie, a kiedy magnetofon wciąga taśmę wpadam w histerię...

Mija 18 lat, mamy rok 2014, wokół oczu pojawia się coś na kształt pierwszych zmarszczek, na głowie siwy włos się jeszcze nie sypnął, ale to zapewne kwestia czasu. Czy coś się jeszcze zmieniło? Przede wszystkim mój gust muzyczny, na przestrzeni tego czasu ewoluował, zmieniał się, ale wciąż odkrywam nowe obszary i na pewno nie mogę powiedzieć, że ostatecznie się ukształtował, to się chyba nigdy nie stanie. Zmienił się za to rynek muzyczny i on mi już nie odpowiada, nie bawią mnie narkotykowe ekscesy Biebiera, obnażająca się i niesmaczna Miley, wulgarna Rihanna, nie bawią mnie gołe piersi, pośladki i inne części ciała, dojrzałe kobiety udające, że wciąż mają mniej niż 25 lat, chcę muzyki, nie przerostu formy nad treścią, nawet jeśli jest to muzyka łatwa, prosta i przyjemna. I mimo tego wszystkiego, po 18 latach wciąż pozostaję fanką Backstreet Boys i nie boję się tego powiedzieć głośno. Więc kiedy pod koniec listopada zeszłego roku gruchnęła wiadomość, że chłopaki przyjeżdżają na koncert do Warszawy, po krótkiej chwili zwątpienia wiedziałam, że po prostu muszę tam być, koniec i kropka. Bilety kupiłam w ciągu 10 minut od rozpoczęcia sprzedaży i ze zdziwieniem patrzyłam, że 3/4 miejsc było już wykupionych. Bilety wysprzedały się na pniu, podobno w ciągu dwóch dni!! Byłam w szoku. W jeszcze większym szoku byłam, kiedy wiele osób myślało, że ten koncert jest jedynym koncertem, na który chłopaki się reaktywują. Otóż nic bardziej mylnego Kochani, oni wciąż istnieją, nagrywają i mają się świetnie. Po szczycie swojej kariery jaki osiągnęli na przełomie wieku zrobili sobie spontaniczną, bodajże 4 letnią przerwę, założyli rodziny, skupili się na solowych projektach, by w 2005 roku znów połączyć siły i wydać album "Never Gone". Dwa lata później, już jako kwartet, nagrali album "Unbreakable" (mój ulubiony) a w 2009 roku "This Is Us". Późnej wyruszyli w światową trasę koncertową z innym legendarnym boysbandem - New Kids On The Block, a w 2012 r. na dobre do zespołu powrócił Kevin i w połowie zeszłego roku na rynku pojawił się album "In A World Like This" i to w ramach trasy koncertowej promującej ten album chłopaki zawitali do Polski. Z nieznanych mi przyczyn w Polsce dawno postawiono na nich krzyżyk, uznając, że nikt ich już nie słucha. Nawet ostatni ich album jest w zasadzie w Polsce nieosiągalny, musiałam swoją kopię nabyć za pośrednictwem iTunes. Niedzielny koncert jednak pokazał, że jest całkiem spora grupa zapaleńców, którzy wciąż uwielbiają i słuchają BSB.

Kiedy zajechałam pod Torwar moim oczom ukazała się ogromna kolejka rozentuzjazmowanych kobiet (średnia wieku 25+), które przyjechały zobaczyć swoich idoli sprzed lat, a które chichotały i cieszyły się jak podlotki, które 18 lat temu wzdychały do ich plakatów. I ja wśród nich poczułam się jak w rodzinie. W końcu udało mi się dotrzeć na miejsce, hala póki co wypełniona w połowie, na telebimie na senie lecą fragmenty dokumentu o grupie (w zeszłym roku świętowali 20 lecie istnienia), a ja czuję narastającą ekscytację. Mija godzina 20.15, gasną światła, wypełniony już po brzegi Torwar rozbrzmiewa histerycznym wrzaskiem kilkutysięcznej widowni. Błysk świateł i są, oto oni, publika szaleje, wrzaski, krzyki, piski, zaczyna się zabawa. To były chyba jedne z najpiękniejszych chwil jakie przeżyłam w życiu, w ciągu tych dwóch godzin odleciałam na inną planetę, patrzyłam na swoich idoli, na pięciu dojrzałych mężczyzn, którzy wyglądają minimum o pięć lat młodziej niż wskazuje metryka, którzy nie udają kogoś kim nie są, mają do siebie i do tego co robią dystans, i świetnie się bawią w swoim towarzystwie i wiedzą, że wciąż fikają po scenie tylko i wyłącznie dzięki rozwrzeszczanemu tłumowi pod sceną, który z miłości rzucał w nich misiami, damską bielizną (tak tak, staniki i stringi stanowiły część show), polskimi flagami, kartonowymi serduszkami, a oni odwdzięczyli się skromnym w oprawie show, ale za to pełnym pozytywnej energii. Znów miałam 11 lat i zostawiłam na Torwarze kawałek (jeśli nie całe) swoje serce. Ten koncert był spełnieniem moich marzeń i cudowną odskocznią od dorosłego życia, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś chłopaki wpadną do nas z wizytą. Bo Backtreet Boys można kochać lub nienawidzić, lubić lub nie lubić, ale trzeba im przyznać, że czy to się komuś podoba czy nie, na stałe już wpisali się w historię muzyki rozrywkowej.

Kilka zdjęć z koncertu (mam też filmy, mój aparat kompaktowy nagrywa w jakości HD, więc domyślacie się jakiego banana mam na twarzy :D)







I dla przypomnienia kilka hitów z czasów, kiedy królowali na listach przebojów:

Everybody

I Want It That Way

Larger Than Life (mój ulubiony)

I coś nowego:

Show'Em (What You're Made of)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Essie Fiji + Inglot nr 233 (Nightlife Collection 2012) + małe muzyczne wtrącenie

Cześć!

Mimo ostatniego niepowodzenia z białym lakierem postanowiła po raz kolejny zmierzyć się z tym tematem. Tym razem sięgnęłam  nie po klasyczną biel, ale biel nietypową, na upartego dla niektórych to nawet nie będzie biel. Mowa o Essie Fiji, lakierze, który według mnie jest bielą z kroplą ciepłego, jaśniuteńkiego różu, ale może też być bardzo mocno rozbielonym różem. A ponieważ mamy karnawał, dodałam do mani odrobinę błysku w postaci różowego, holograficznego brokatu opatrzonego nr 233, pochodzącym z sylwestrowo-karnawałowej kolekcji Inglota, która pojawiła się w sklepach pod koniec 2012 roku i z tego co się orientuję wciąż jest dostępna w salonach.



Essie Fiji mimo, że urodziwy, okazał się niestety trudny we współpracy. Ma średnio gęstą konsystencję, nie rozlewa się na skórki, pierwsza warstwa okazała się festiwalem smug i nierówności, jednak druga warstwa wyrównuje niedoskonałości i pozostawia na paznokciach jednolitą warstwę błyszczącego koloru. Lakier wysycha szybko, powiedziałabym nawet, że za szybko, co też nie ułatwia malowania, zdarza mu się zbąbelkować.

Inglot nr 233 to przezroczysta baza z niezliczoną ilością drobnego, różowego brokatu mieniącego się na wszystkie kolory tęczy. Nakłada się dobrze, brokat równomiernie rozkłada się po płytce paznokcia. Wysycha szybko.

Całość prezentuje się tak (światło sztuczne, na paznokciach: 1 warstwa OPI Natural Nail Base Coat, 2 warstwy Essie Fiji, na serdecznym i małym palcu dodatkowo 1 warstwa Inglot nr 233, 1 warstwa Sally Hansen Insta-Dry):






Jak co tydzień ciekawa jestem, jak Wam się podoba :)

Wspomniane w temacie muzyczne wtrącenie:
Dzisiaj agencja Prestige MJM ogłosiła, że 19 sierpnia, w Gdańsku, na PGE Arenie wystąpi nie kto inny jak Justin Timberlake!! Co jak co, ale nie wierzyłam, że to się stanie, a jednak :) Sprzedaż biletów rusza 21 lutego. Wybieracie się?


sobota, 15 lutego 2014

A kto powiedział, że walentynka musi być czerwona?

Moja była niebieska i sprawiłam ją sobie sama :D

Generalnie za walentynkami nie przepadam, owszem miły to dzień, pełen serduszek, różyczek, aniołków, cmokania i innych tego typu atrakcji, ale ja uważam, że każdego dnia powinniśmy pokazywać ukochanej osobie jak jest dla nas ważna, a nie tylko od święta. Ale to nie miejsce na moje egzystencjalne rozmyślania, tak więc spokojnie możecie przejść do dalszej części posta :P


Walentynki to raj dla handlowców, no bo jak tu nie wysupłać ostatniego grosza z portfela kiedy zewsząd uderzają w nas walentynkowe promocje? Na taką właśnie pokusił się Inglot i zaoferował 20% zniżki na wszystkie produkty z wyłączeniem akcesoriów (pędzle, pilniki), ale palety Freedom System również podlegały rabatowi. Mnie jako fance Inglota dwa razy powtarzać nie trzeba było i z ogromną przyjemnością dokonałam małych zakupów na które złożyły się: wkład Freedom System zawierający w sobie jednocześnie róż i rozświetlacz opatrzony numerem 201 (wściekła fuksja z delikatnym różowym rozświetlaczem), kasetka z lusterkiem i pędzelkiem oraz lakier do paznokci nr 207 (złoty, mieniący się holograficznie brokat). Przecież Walentynki są nie tylko dla zakochanych, ja kocham sprawiać sobie drobne przyjemności :D

Ceny po rabatach kształtowały się następująco:
wkład róż + rozświetlacz - 25 zł 20 zł
kasetka - 20zł 16 zł
lakier do paznokci - 21 zł 16,80 zł, zaoszczędziłam w sumie 13 zł, czyli niejako lakier mam w gratisie :)

A tak wyglądają moje zdobycze:





Prawda, że pięknie się mieni?

Skorzystałyście z promocji Inglota? Ja bym się nie obraziła gdyby organizowali je częściej :)

czwartek, 13 lutego 2014

Opalizujący ideał - cień do powiek Essence nr 01 - do the rittberger (LE Ice Ice Baby)

Hej!

Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o zakupie przypadkowym, nieplanowany, a który okazał się jednym z najlepszych jakie poczyniłam w ostatnim czasie :)

Z limitkami Essence jestem ostatnio na bakier, przestałam je śledzić, bo te co podobały mi się najbardziej nigdy nie trafiały na nasz rynek, a te które trafiały, były rozgrabiane z prędkością światła, więc najczęściej podziwiałam puste standy. Kilkanaście dni temu wpadłam z niespodziewaną wizytą do Hebe, ot tak, akurat mijałam, a że dawno nie byłam, postanowiłam wejść. Podeszłam do szafy Essence i oczywiście zastałam ogołocony stand limitki Ice Ice Baby, no dobra nie do końca ogołocony, ponieważ mrugał do mnie samotny reprezentant wspomnianej limitki - pojedynczy cień do powiek w odcieniu chłodnego fioletu, który dumnie nosi na sowich plecach nr 01 a nazywa się: do the rittberger. Żal mi się tego nieboraka zrobiło, a że fiolet na powiekach kocham w każdym wydaniu (od matu po metal, od delikatne lawendy po głęboką śliwkę) przygarnęłam go do serca i powędrowałam z nim do kasy, płacąc za niego zawrotną cenę 8,99 zł. I uwieżci mi, jest to najlepiej zainwestowane 9 zł w moim kosmetycznym życiu :)


Cień ma 2,5 gr. i zamknięty jest w prostym, plastikowym pudełku. Nie opakowanie dodaje mu uroku, a wytłoczone na powierzchni cienia śnieżynki. Mnie takie detale kręcą i jeszcze bardziej zachęcają do kupna. Po prostu lubię ładne rzeczy :)

Konsystencja cienia okazała się rewelacyjna, cień jest miękki, lekko kremowy i bardzo przypomina mi cienie z paletek Sleek'a. Świetnie nabiera się pędzel, nie osypuje się, gładko nakłada się na powiekę oraz blenduje, nie pozostawia plam, smug, ani prześwitów.

Ale to, co zaskoczyło mnie najbardziej, to pigmentacja, która jest niesamowita i cudowny kolor. Wystarczy raz przeciągnąć pędzlem po powierzchni cienia by na oku uzyskać piękną taflę koloru i to taflę dosłownie, ponieważ cień cudownie opalizuje na różowo-fioletowo-srebrzyście, sprawia że oko nabiera blasku i jest widoczne, ale efekt końcowy nie jest tandetny. Cień nie wyciera się, nie blaknie w ciągu dnia, nie odkłada w załamaniu, ale tutaj muszę nadmienić, że nosiłam go na bazie, której używam absolutnie zawsze, tak więc nie wiem, jak zachowałby się solo.


Uwielbiam tego niepozornego malucha za piękny efekt i bezproblemową współpracę, z czystym sercem mogę go Wam polecić.

Jak wam się podoba?

PS. Uprzedzając prośby, nie będzie zdjęcia makijażu (przynajmniej na razie), ponieważ nie posiadam ani odpowiedniego sprzętu ani tym bardziej umiejętności, by pokazać Wam makijaż w taki sposób jakbym chciała, tzn. perfekcyjnie :D Mam nadzieję, że swatch wystarczy.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Świeżo Malowane Poniedziałki - Inglot O2M nr 689

Hej!

Czy Wy też widzicie to piękne słońce za oknem? Resztki śniegu topią się w tempie ekspresowym, wiosna idzie jak nic! Ja się cieszę, a Wy?

Dzisiaj mam dla Was jednak lakier w klasycznym kolorze, wpisującym się w jesienno-zimowe klimaty. Inglot O2M nr 689 to ciepła wiśnia z domieszką ciemnego, również ciepłego różu. Kolor bardzo ciekawy, od razu wpadł mi w oko przy okazji ostatniej wizyty w salonie Inglota.



Lakier ma przyjemną, niezbyt gęstą konsystencję, nie zalewa skórek i już jedna warstwa pokrywa paznokcie jednolitym kolorem, ja dla pogłębienia koloru dołożyłam jeszcze jedną warstwę. Lakier wysechł szybko na umiarkowany połysk, niestety odrobinę zbąbelkował. To mój pierwszy lakier z serii O2M i dowiedziałam się, że te lakiery podobno oddychają właśnie przez te bąbelki. Przyznam się Wam, że nie do końca przekonuje mnie to wyjaśnienie. Bąbelki na szczęście okazały się na tyle niewielkie, że warstwa topu ładnie wyrównała powierzchnię lakieru. Niestety to nie bąbelki okazały się największym problemem, a trwałość lakieru, który zszedł z paznokci zaledwie po dwóch dniach :( Dam mu jeszcze jedną szansę na krótkich paznokciach, może wtedy "posiedzi" na nich dłużej?

Na zdjęciach (w sztucznym świetle): 1 warstwa OPI Natural Nail Base Coat, 2 warstwy Inglot O2M nr 689, 1 warstwa Sally Hansen Insta-Dry. 





I jak Wam się podoba? Używałyście lakierów z serii O2M? Wam również płatały takie figle?

niedziela, 9 lutego 2014

Pistacja jest, ale czy ktoś widział czekoladę? - Musujący żel do mycia oraz mydło do rąk Yves Rocher o zapachu pistacjowo - czekoladowym

Witajcie Kochani!

Jestem ogromną miłośniczką wszelkich "jadalnych" zapachów kosmetyków, szczególnie zimą często sięgam po wszystko co ma w sobie wanilię, czekoladę, pierniczki, ciasteczka i ... mogłabym wymieniać tak jeszcze długo. W zeszłym roku, YR zaserwowało w swoich salonach, aż trzy apetyczne kompozycje zapachowe kosmetyków: do czekolady dodano pomarańczę, malinę i pistację. Brzmi smakowicie, prawda?

Kosmetyki YR nie są mi bliżej znane, jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do, bądź co bądź, uroczych salonów marki i mimo wielu pochlebnych opinii, wciąż byłam odporna na kuszące stale i wciąż promocje, które YR organizuje  dosłownie co chwilę. Ale jako prawdziwy łasuch nie mogłam przejść obojętnie obok kolekcji łączącej w sobie nuty czekolady i pistacji i tak na Gwiazdkę otrzymałam zestaw zawierający m.in. musujący żel pod prysznic i mydło do rąk, o których napiszę Wam dzisiaj kilka słów.

Niestety, jako Naczelna Gapa Blogosfery, nie cyknęłam fot dzisiejszym bohaterom, w związku z tym za oprawę graficzną musi dzisiaj posłużyć jedynie zdjęcia wykonane jeszcze w czasie świąt (normalnie wstyd mi za samą siebie).



Opakowania - wykonane z miękkiego plastiku, przezroczyste, praktyczne i wygodne, z przyciągającą wzrok nalepką utrzymaną w eleganckiej brązowo - złotej kolorystyce, ładnie prezentowały się w łazience. Ot i cała filozofia :)

Konsystencja i działanie - od początku zastanawiałam się, co producent miał na myśli, nazywając te kosmetyki musującymi? Ostatecznie nie rozwiązałam tej zagadki, ale zarówno żel pod prysznic jak i mydło do rąk miało dosyć gęstą, żelową konsystencję, która  w kontakcie z wodą zamieniała się w cudownie delikatną, kremową piankę, która przywodziła na myśl lekki mus. No coś wspaniałego. Mimo swojej delikatności oba kosmetyki ładnie oczyszczały skórę, nie wysuszyły jej ani nie podrażniły. Mam wrażenie, że żel pod prysznic nawet delikatnie nawilżał.

Zapach - cóż, odbiór zapachów to kwestia bardzo indywidualna, ale jeśli chodzi o te dwa gagatki to doznałam okrutnego rozczarowania :( Po otwarciu butelek i wylaniu kosmetyków na gąbkę/rękę do mojego nosa docierał ciepły i słodki aromat pistacji połączonej z czekoladą, który niestety po dodaniu wody zamieniał się w niewyobrażalny smród. Co ciekawe, słodka pistacja w zasadzie się nie zmieniała, podczas gdy aromatyczna czekolada zamieniała się w duszący odór chloru :( Nie umiem tego wyjaśnić i nawet chyba nie będę próbować, ale częściowo obarczam winą za taki stan rzeczy samą wodę. Jak wiadomo woda w naszych kranach jest fatalna i podejrzewam, że to właśnie ona sprawiła mi takiego psikusa i przez to używanie żelu i mydła okazało się dla mnie prawdziwą męczarnią.

Oba kosmetyki pod względem pielęgnacyjnym spełniały swoją rolę doskonale, jednak fakt, że piękny zapach zamieniał się w niezły smrodek, nie pozwala mi do końca zachwycić się "aromatyczną" propozycją YR. Jestem rozdarta, ponieważ ciężko skreślać naprawdę fajne kosmetyki tylko dlatego, że idealnie brzmiące połączenie czekolady i pistacji, nie do końca okazało się takie idealne.

Do wypróbowania pozostało mi jeszcze mleczko do ciała, oraz pomadka ochronna, którą już od jakiegoś czasu używam. Czas pokaże, czy przypadną mi do gustu, czy również rozczarują. Aha! I muszę pamiętać by uwiecznić je na zdjęciach :)

A jak Wam przypadły do gusty świąteczne propozycje od YR?